(ENG.below) I stało się. Pierwszy atak psychotyczny od ponad dwóch miesięcy. Napięcie, które nosiłam w sobie, a z którym usiłowałam się podzielić na terapii, co skończyło się fatalną migreną, wybuchło, gdy wsiadłam do tramwaju.
Nie wiem, jak sobie wyobrażasz atak psychotyczny – ja widziałam już wiele, głównie w szpitalu, a sama doświadczyłam setek. Stereotyp jest taki: chory wpada w szał – albo stupor katatoniczny; biega, najlepiej goły, wrzeszczy i śmieje się na przemian, nad podziw zręcznie unikając złapania przez służby porządkowe; płacze, wyje albo nieruchomieje i nie ma z nim kontaktu. Straszny obraz. Czasem bliski prawdy.
W moim przypadku przebiega to nieco…spokojniej. Zwykle nie jestem pewna, gdzie jestem oraz kim jestem. Ludzie zdają mi się podstawionymi aktorami, niektórzy – jestem wtedy pewna – śledzą mnie. Mam przemożną ochotę zrobić sobie krzywdę – nożem, nożyczkami, płynami do dezynfekcji, co się nawinie. Mój mąż staje się obcy. Dochodzi do tego paniczny lęk, więc trzęsę się jak osika, a moje oczy są rozmiarów młyńskich kół. Słowa zaczynają układać się w bezsensowne zdania, najczęściej rymowane, lecz te rymy nie brzmią jak jakakolwiek znana poezja; to tak zwana „sałata słowna”, od skojarzenia do skojarzenia, jedno z drugim łączy się tylko w mojej głowie, dla zdrowej osoby to zwyczajnie bełkot.
Tak było wczoraj.
Po tym, jak udało mi się nafaszerować lekiem antypsychotycznym, zasnęłam na 12 godzin. Na razie czuję się w porządku. Te epizody rzadko przychodzą w parach lub tercjach. Możliwe więc, że dziś będzie spokojnie. Zobaczymy. Ponieważ, jak zwykle, niewiele jestem w stanie przewidzieć i niewielu rzeczy być pewna.
Migrena poprzedzająca atak wzięła się stąd, że na terapii rozmawialiśmy znów o moim życiowym/chorobowym leitmotif, czyli poczuciu winy, nieadekwatności i wstydu. Że jestem „za dużo” – albo „za mało”. Za intensywna, nieogarnialna, zbyt nieprzewidywalna; kobieta-komplikacja, kobieta-ciężar, kobieta-z potrzebami jak niekobieta, nieodpowiedzialna, przekraczająca granice, niebezpieczna, sprawiająca ból, dążąca do autodestrukcji, niepowstrzymana i dzika. Tak, wiem…dzika to mógłby być przecież komplement, „odnajdź w sobie dziką kobietę”, i tego typu przesłania pop-rozwojowe.
Ja odnalazłam dziką kobietę. I wiesz co?
Nie chcę jej znać.
Na koniec wiersz z długiego wieczoru z przedwczoraj:
Przybiłam się do drzewa Krukowi oddałam oko Słońce wschodziło i zachodziło nade mną Miałam posiąść całą mądrość świata Złożyłam ofiarę Z bòlu, śluzu i łez Zamiast zmądrzeć, zwariowałam Liżę swoje blizny na stopach Śmiejąc się do rozpuku On mnie pyta, czy było warto A ja zerkam pustym oczodołem Na rudą wiewiórkę Ona wie ona wiedziała od początku Małe żyjątko bez znaczenia Gdy ja wisiałam, uparta, niezłomna Wiewiórka gromadziła orzechy pod moją pachą Bo przecież nieodmiennie nadejdzie zima Moja skóra wyschnie Moje serce zamarznie Moje myśli skostnieją I nie będzie dla mnie żadnej dziupli Ani jednego orzecha Tylko wspomnienie Że wisiałam Że bolałam Że zwariowałam
So it happened. The first psychotic attack in over two months. The tension that I carried with me, and which I tried to share in therapy that ended in a intensive migraine, broke out when I got on the tram.
I don’t know how you imagine a psychotic attack – I’ve seen a lot, mainly in the hospital, and I’ve experienced hundreds myself. The stereotype is this: the patient goes wild – or turns into a catatonic stupor; he runs, preferably bare, yells and laughs alternately, deftly avoiding being caught by law enforcement; he cries, howls or freezes and has no contact with the reality. Scary picture. Sometimes close to the truth.
In my case it is a bit … calmer. I’m usually not sure where I am or who I am. People seem to me substituted actors, some – I’m sure then – are following me. I feel an overwhelming desire to hurt myself – with a knife, scissors, disinfectants, whatever that there is. My husband is becoming a stranger. There is panic and high anxiety, so I shake like aspen and my eyes are the size of mill wheels. Words begin to form senseless sentences, most often rhymed, but these rhymes do not sound like any known poetry; it is the so-called „word lettuce”, from association to association, one that only connects in my head, for a healthy person it is just gibberish.
That was yesterday.
After I managed to treat myself with an antipsychotic medication, I fell asleep for 12 hours. I feel fine for now. These episodes rarely come in pairs or thirds. It is possible that today it will be calm. We’ll see. Because, as usual, I can’t predict much and of few things I can be certain.
The migraine preceding the attack came from the fact that during therapy we talked about my life / illness leitmotif, i.e. guilt, inadequacy and shame. That I am „too much” – or „too little”. Too intense, out of control, too unpredictable; a woman-complication, a woman-burden, a woman-with needs like a man, irresponsible, crossing borders, dangerous, painful, striving for self-destruction, unstoppable and wild. Yes, I know … “wild” could be a compliment, „find a wild woman in you”, and this type of pop-development messages.
I found a wild woman. And you know what?
I don’t want to know her.
Finally, a poem from a long evening from the day before yesterday:
I nailed myself to the Tree I gave up my eye to the Raven The Sun rose and set above me I was to gain all the Wisdom of the world I made a sacrifice From Pain, Mucus and Tears Instead of growing Wise, I grew Crazy Licking Scars on my Feet I laugh violently He asks me if it was worth it And I, with my empty eye-socket Stare at a ginger Squirrel She knows She knew from the beginning Little meaningless creature When I was hanging, stubborn, invincible She gathered nuts under my armpit Because Winter will come, as always My skin will become dry My heart will become frozen My thoughts will scatter And there will be no Hollow for me Not even one Nut Only a Memory That I hanged That I hurt That I went Mad